- Nie byłbym sobą, gdybym historię Orfeusza i Eurydyki interpretował, odnosząc się wyłącznie do mitologii. Widzowie, którzy znają moje spektakle, wiedzą, że częstokroć odnoszę się do „tu i teraz” - mówi Robert Bondara, z którym rozmawiamy jako reżyserem i choreografem naszej najnowszej produkcji operowej „Orfeusz i Eurydyka” Ch. W. Glucka. Pierwsze trzy spektakle już 16, 17 i 19 listopada.
Kiedy usłyszał Pan propozycję, by zrealizować dla bydgoskiej Opery nowy spektakl, od razu pomyślał Pan o „Orfeuszu i Eurydyce” Glucka?
Z dyrektorem Maciejem Figasem o inscenizacji operowej rozmawialiśmy już jakiś czas temu. Forma operowa jest dla mnie wyzwaniem i interesującym doświadczeniem artystycznym. Dlatego ucieszyłem się z otrzymanego zaproszenia, zwłaszcza że w Operze Nova tworzę nie po raz pierwszy - doskonale znam bydgoską publiczność i scenę, która jest bardzo dobrym miejscem do kreatywnej pracy nad spektaklami. Dyskutowaliśmy o różnych tytułach, ale ostatecznie wybrałem operę „Orfeusz i Eurydyka” – uznałem, że na ten moment jest to najciekawszy realizacyjnie tytuł, który ma też wiele do zaoferowania z perspektywy współczesnego człowieka. Co prawda, historia głównych bohaterów oparta jest na mitologii greckiej, którą wszyscy dobrze znamy, ale jest ona niezwykle uniwersalna, żeby nie powiedzieć dzisiejsza...
Fot. Simona Skrebutėnaitė
Utarło się mówić, że ta opera Glucka to jedna z najpiękniejszych opowieści o sile miłości. A według Pana, o czym jest historia „Orfeusza i Eurydyki”?
Z całą pewnością jest to opowieść o miłości. Ale nie byłbym sobą, gdybym historię Orfeusza i Eurydyki interpretował, odnosząc się wyłącznie do mitologii. Widzowie, którzy znają moje spektakle, wiedzą, że częstokroć odnoszę się do „tu i teraz”. Również w tej mitycznej opowieści staram się znaleźć pierwiastki, które są tożsame z problemami nam współczesnymi. W trzecim akcie opery wywiązuje się nieporozumienie między Orfeuszem i Eurydyką, jakie narasta i doprowadza do nieudanej próby wyrwania Eurydyki ze świata zmarłych przez Orfeusza. Wszystko to w naszej inscenizacji opowiadamy w zgodzie z librettem, ale nadajemy tej historii trochę inny kontekst i tym samym inne znaczenie. Takie, które sprawi, że widz będzie w stanie utożsamić się z bohaterami i lepiej zrozumieć ich historię poprzez pryzmat swoich doświadczeń.
Mit o Orfeuszu może być historią o każdym z nas…
W tym micie zawarty jest pewnego rodzaju archetyp relacji między kobietą a mężczyzną. W naszej inscenizacji „Orfeusza i Eurydyki” wszystkie zawiłości i niuanse staramy się wydobyć po to, żeby widzowie mogli „delektować się” historią miłości dwojga ludzi, która jest silna niezależnie od wszelkich problemów po drodze.
Fot. Simona Skrebutėnaitė
Gluck w wersji wiedeńskiej swej opery wcale nie miał optymistycznego finału historii Orfeusza i Eurydyki, zmienił go jednak dla paryskich wystawień, żeby ludzie wychodzili z teatru szczęśliwi…
Wynikało to z ducha czasów, w których Gluck skomponował tę operę i oczekiwań, jakie wówczas były. W partyturze mamy zatem zachowany happy end, ale jak już wspomniałem, w naszym spektaklu pewne wydarzenia osadzamy w nowym kontekście, co sprawi, że będziemy mieć zupełnie inne przemyślenia na temat zakończenia niż gdybyśmy tylko i wyłącznie słuchali muzyki, bez oglądania inscenizacji.
W jakim zatem nastroju zamierza Pan wypuści widzów po spektaklu?
Inscenizację „Orfeusza i Eurydyki” stworzyliśmy w taki sposób, by była w pewnym stopniu zaskakująca, a momentami nieprzewidywalna, ciekawa estetycznie oraz wiarygodna zarówno pod względem reżyserii, jak i autentyczności osób, które występują na scenie. Myślę, że ten spektakl widzów wzruszy, skłoni do refleksji.
Fot. Simona Skrebutėnaitė
Woda. Dlaczego jest ona tak ważna w Pańskiej wizji „Orfeusza i Eurydyki”?
Tak, woda jest bardzo istotnym motywem w naszej inscenizacji - wiąże się z rozszerzeniem kontekstu związanego ze śmiercią Eurydyki. Woda ostatecznie opowiada, co tak naprawdę wydarzyło się między Eurydyką a Orfeuszem. W wodzie kryje się również wiele symboliki, którą staram się zawrzeć w spektaklu - każdy z publiczności odkryje dla siebie coś innego. Moim reżyserskim zadaniem jest przeprowadzić widza przez tę historię w sposób interesujący i zrozumiały oraz sprawić, że ta opowieść pozostanie w nim jeszcze długo po spektaklu.
Fot. Simona Skrebutėnaitė
Mówi się, że każdy reżyser ma swój sprawdzony zespół aktorów. W Pana przypadku jest to zespół realizatorów. Niejeden spektakl, między innymi w Operze Nova, zrealizował Pan we współpracy, na przykład z Martyną Kander czy Dianą Marszałek, które mają swój twórczy wkład także w inscenizację „Orfeusza i Eurydyki”.
Współpraca z realizatorami jest czymś niezwykle istotnym. Opracowując koncepcję spektaklu, potem spotykam się z realizatorami, by razem spojrzeć na całość od strony znaczeniowej, wizualnej czy czysto praktycznej - tego, co jesteśmy w stanie zrobić. W pewnym momencie praca staje się wspólnym kreowaniem świata. Aby osiągnąć zamierzony efekt inscenizacyjny, muszę mieć osoby, do których mam zaufanie, które są rzetelne i prezentują najwyższy poziom artystyczny, z którymi się rozumiemy. W zależności od spektaklu współpracownicy zmieniają się, ale praktycznie jest to dość wąskie grono osób. Regularnie, co jakiś czas, nawiązuję oczywiście współpracuję z nowymi osobami, które dołączają do grona zaufanych twórców. Więź i wspólny język są kluczowe, żeby stworzyć koherentny spektakl.
Fot. Simona Skrebutėnaitė
„Orfeusz i Eurydyka” nie jest Pana pierwszą reżyserią stricte operową. Za wyreżyserowanie „Legendy Bałtyku” otrzymał Pan w 2018 roku Teatralną Nagrodę Muzyczną im. Jana Kiepury.
W teatr wszedłem jako tancerz, potem jako choreograf, ale na dobrą sprawę praca choreografa jest też pracą reżyserską. Zatem rozpoczęcie pracy związanej z reżyserowaniem opery nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem, bo wiedziałem, jak ta materia wygląda. Zresztą pracując przez lata w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, widziałem bardzo dużo wspaniałych i różnorodnych realizacji wielu twórców: od dyrektora artystycznego Mariusza Trelińskiego po Roberta Wilsona oraz masę pracy innych świetnych reżyserów. To była fajna szkoła, obserwować ich dokonania na scenie. Natomiast w swoich przedsięwzięciach - nawet tych wyłącznie tanecznych - miałem do czynienia z elementami muzyki chóralnej, solistami śpiewakami, zdarza mi się też współpracować z materią filmową, więc różne doświadczenia spowodowały, że reżyseria nigdy nie była mi obca, zawsze przeplatała się w mojej pracy.
Czy myśli Pan już o kolejnych tytułach oper do wyreżyserowania?
Tak, mam w zanadrzu kilka tytułów, które kiedyś na pewno zrealizuję.
Mamy zatem nadzieję, że jeden z nich będzie mieć premierę na naszej scenie!
Również mam taką nadzieję.
Rozmawiała Justyna Tota
Fot. Simona Skrebutėnaitė